Wczoraj miałam kryzys. Kryzys nieradzenia sobie z emocjami, które mną targały. Dodatkowo brak snu dodatkowo podbija stan wkurwu. Jak co niedziela, jedyny wolny dzień mojego męża, pojechaliśmy do pobliskiego parku. Bardzo lubimy to miejsce. Zdarzało się, że córka spała tam po 2-3 godziny w wózku. Pojechali z nami moja mama i teściowie. Jechałam tam pełna nadziei na odpoczynek, w końcu tyle osób, to ponoszą, pobujają wózkiem itp. Nic bardziej mylnego. Byliśmy w parku 2,5 godziny. Córka wytrzymała w wózku bez płaczu całe 10 minut. Potem wrzask taki, że wszystkie oczy na nas. I pewnie te myśli "Dlaczego ta matka jej niewyjmie z tego wózka jak się tak drze"- albo ja wkładam innym ludziom takie myśli, pewnie niekoniecznie je mają. Ja mam za to schizę, że wszyscy tak myślą, że jestem złą matką , bo moje dziecko drze się wniebogłosy. Po 10 minutach wrzasku nie do opanowania, karmienie. Siadam na ławce, córeczka je, gaworzy cieszy się. Ok, super. Pewnie była głodna. No to odbijemy, poczekamy chwilkę i kładziemy do wóżka. 3..2..1.. start! AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA Darcie przybiera na sile. Idziemy bujamy śpiewamy, smoczek taki, smoczek sraki. Nie nie i nie. Nic nie pomaga. Chce na ręce i koniec. Teściowa zaczyna mówić, żeby ją wyjąć bo się bidulka umęczy. Cały czas mi truje, że ją przyzwyczaiłam do noszenia a teraz sama każe mi ją wyjmować, bo się bidulka męczy. Długo nie myśląc powiedziałam, że wkurwiają mnie takie porady. Cisza... ups. Nie można tak do mamusi.. trudno, mam to gdzieś. Jestem przemęczoną, wściekła, wszystko co robię, nie pomaga, moje dziecko jest niezadowolone a ona mi tak pieprzy. Dobra kolejne 10 minut leci, córka się drze. Biorę chustę, może się zainteresuje otoczeniem, może uśnie. Pierwsze 5 minut ok, potem 15 minut płacz, krzyk, wyrywa się z tej chusty, przeszkadza jej, że jest tak uwiązana i nie może sobie machać rękami i nogami. Mój wkurw osiąga apogeum. Muszę mocno się powstrzymywać, żeby nie uciec z tego parku. Dobra pośpiewam trochę, może się uspokoi. Ufff zasnęła. Można iść do kawiarni. W kawiarni chodzę, bo jak usiądę to pewnie się obudzi. Po 15 minutach siadam, bo już potrzebuję odpocząć. 3...2...1 POBUDKA. Jak ja to kocham... Na szczęście bez wrzasku. Uwalniam nas z chusty. Dobra siedzi grzecznie rozgląda się. Posiedziała, dziadek ponosił, balon z helem się spodobał. Kawa wypita, jest ok. To kłądziemy do wózka i jedziemy do samochodu, bo czas wracać. 3..2..1 WRZASK i to jeszcze gorszy niż był. Zajebiście. No nic, 10 minut znowu przeszliśmy w darciu bo słońće takie, że aż strach z wózka wyciągać. Z nadzieją, że uśnie w aucie idę szybko do auta. Ech jakże złudne te nadzieje... w aucie darcie ciąg dalszy. Ostatnie 5 minut zasypia zabawiana grzechotką. Wchodzimy do domu i od razu pobudka. Na szczęście cycek załatwił sprawęi godzinę leżałyuśmy i spała. Co prawda bardzo chciało mi się siku, ale co tam, wolę to niż te krzyki.
Druga część dnia była lepsza (nawet udało się nygusa rozśmieszyć). Niestety mam uraz tego parku i w ogóle wstydzę się wychodzić, a raczej boję, że znowu będzie krzy i darcie, że mnie ktoś oceni jako złą matkę itp. Mimo wszystko wychodzę codziennie, staram się przezwyciężyć ten lęk albo mieć to po prostu gdzieś. Jest to dla mnie bardzo trudne, ale uczę się.
Życzę milszych spacerów niż ten mój.